19 maja 2016

CAMINO - DZIEŃ 1

                                                                                                                                             DZIEŃ 2

Z Saint Jean Pied de Port (SJPdP) do Roncesvalles

Saint Jean Pied de Port - Rue de la Citadelle
Zaczęło się słabo już od dworca w Bayonne. Byłam o czasie, za 15 ósma. Miła pani pomogła mi kupić w automacie bilet do SJPdP. Ale na pytanie, z którego peronu, powiedziała, że jest strajk na kolei.
"Oni tu mają strajk” - pomyślałam cytatem. Pani powiedziała, że przed dworcem jest autobus, do którego mogę wsiąść z tym biletem.
Wsiadłam i czekałam, czekałam, czekałam. Autobus był cierpliwy. Nie śpieszyło mu się na trasę. Zabrał każdego, kto przyszedł, nawet tych spóźnionych na pociąg pół godziny. A jak ruszyliśmy, zaczęło padać.
W SJPdP założyłam kurtkę i udałam się za innymi plecakami. Na murach miasta pojawiła się pierwsza strzałka Camino i kierunkowskaz na Biuro Pielgrzyma.

Saint Jean Pied de Port - Rue de la Citadelle - Biuro Pielgrzyma
Ale zanim biuro, zaszłam jeszcze do sklepu z akcesoriami pielgrzyma, bo pierwszą myślą na lotnisku w Biarritz było: „nie wzięłam kijów, zostawiłam je przy drzwiach”. Obrzuciłam się wyzwiskami i postanowiłam kupić je w najbliższym sklepie. W sklepie w SJPdP wybrałam najtańsze kije za 19.95 i podeszłam do kasy. Okazało się, że jeden kijek kosztuje 19,95. Znów obrzuciłam się wyzwiskami i zdecydowałam nie wyrzucać pieniędzy w błoto. Nie wiem dlaczego ta sknera nigdy nie odczepi się ode mnie.
Odczekałam swoje wśród mokrych plecaków, wypełniłam ankietę, dostałam Paszport Pielgrzyma, pierwszą pieczątkę, listę wszystkich alberg na trasie, szczegółową mapkę trasy do Roncesvalles, wzięłam muszelkę, dałam datek i w drogę. Pan powiedział, że 7 godzin, a była już 11.


Czerwona trasa z Saint Jean do Roncesvalles to 20 km ciągle po górę ze 179 do 1429 m n.p.m., a potem 5 km w dół na wysokość 953 m. A w ogóle, co mnie opętało, że nie poszłam zieloną trasą?
Deszcz padał, ale po dobrej chwili przeszedł w mżawkę, więc zdjęłam kurtkę. W końcu się ruszam i jest mi ciepło.
Na piątym kilometrze w Hunto, wypiłam kaweczkę, zjadłam bułkę i przecier jabłkowy ze śniadania w Bayonne. Siku. Pierwsze rozmowy. Sami Amerykanie.
Jak wyszłam z baru, to już kurtka była bardzo potrzebna i czapka z daszkiem, żeby coś widzieć przez okulary. Widoki piękne, cudne domeczki, owieczki, krówki i tylko coraz wyżej i coraz mokrzej.
Nieopatrznie nie zatrzymałam się w Orisson. Brak doświadczenia. Ostatnie miejsce z jedzeniem i toaletą. Wydawało mi się, że za dużo ludzi... 
Poszłam. I coraz wyżej, i coraz mniej drzew, i pada. Na szczęście szosa. I coraz mniej widać. Szłam w chmurze. Słychać tylko dzwonki owiec, a poza tym kompletna cisza. Coraz zimniej. Plecaki mnie mijały, bo szły o kijkach. A ja sunęłam jak ślimak.


Zaczęło wiać tak bardzo, że wywiewało mnie z drogi. Zjadłam suchego pumpernikla, zagryzłam orzechami, popiłam wodą. Pod kurtkę założyłam bluzę i szalik na szyję i twarz. W sumie to byłam zadowolona, że nie mam kijów, bo ręce by mi odpadły. I coraz zimniej, wiatr coraz przenikliwszy.
Zrozumiałam, dlaczego trzeba iść samotnie. Gdybym była z Grześkiem, przeklinałabym i zmusiłabym go do tego, aby powiedział „nie możesz dalej iść”. Jeśli jesteś sam, zaciskasz zęby, bo znikąd pomocy. Pomyślałam tylko, że ten trud, to dla moich rodziców i że więcej nie przeklinam, bo sama się na to zdecydowałam. Dziwnie jakoś się czułam, gdy mijałam krzyże przy drodze z napisem, że ktoś tu zakończył swoją drogę. W Pirenejach jest ich trochę.
Od dwunastego kilometra szłam w lęku, że zgubię trasę. Widać było na może 10 metrów, a „musisz  zejść z szosy koło krzyża”. To jak ja go zobaczę?


Szlak jest naprawdę dobrze oznaczony, zejście z szosy było oznaczone na znakach pionowych i na szosie. Tym razem się nie zgubiłam. Za krzyżem po kilkuset metrach zeszłam w las. Było jakby zaciszniej, ale już nie szosa, błotko na przemian z błotem. Po prawej widmowe przepaście, porośnięte zdeformowanymi bukami rozmazującymi się we mgle. Końca przepaści nie widać i żadnych plecaków też nie widać. Może to nie były przepaści a rozległe słoneczne doliny? Może ktoś jest w pobliżu? Nie wiem, kiedy weszłam do Hiszpanii, rozpoznałam zmianę kraju po SMS-ie od operatora.


Oni nie zawodzą. W Hiszpanii pojawiły się oznakowania co 100 metrów. Nowe i jakoś bezpieczniej się z nimi czułam.
Coraz wyżej, coraz zimniej. Jak ja się ucieszyłam, gdy zobaczyłam znaczek, że będzie domek. Od Orisson ani jednego miejsca, gdzie można w taką pogodę usiąść i odpocząć.
Omal nie padłam, gdy w domu zobaczyłam na wpół zamarzniętą Niemkę. Nie rozumiała ani słowa w ludzkim języku. A ponieważ ja powiedziałam do niej kilka słów po niemiecku, uznała, że czytam Goethego w oryginale. Już nie byłam w stanie jej wytłumaczyć, że nie rozumiem jej pomysłów na podróżowanie.
Stała tam w krótkich spodenkach, z goła szyją, gołą głową, w bransoletach i koralach. W cienkiej wiatrówce. Plecak nie był zbyt wielki. Chciałam, żeby wyjęła ręcznik i się nim okryła, ale wyjęła getry. Dobre i to. Założyłam to na jej ręce, bo palce miała już fioletowe i nie mogła nimi ruszać. W plecaku miała kilka kolorowych chustek. Owinęłam jej szyję, zawiązałam na głowie. Cały czas gadała…
A domek? Domek to jedna izba z dwoma oknami z kominkiem, na nim trochę drewna i napis, aby korzystać tylko w razie niebezpieczeństwa. W rogu jakieś folie i stare ręczniki. Przetrwać do rana można.
Siku robiłam na północnym wietrze za domkiem. Nigdy więcej!
Dopchnęłam się pumperniklem. Orzechy dałam Niemce. Za chwilę przyszło kolejnych dwoje Niemców, więc już było ciasno, pożegnałam się, ale moja Niemka za mną. I cały czas coś mówi. I co chwila: merci, merci. To były jedyne słowa, które znała w innych językach. Na szczęście mimo kijków szła bardzo powoli, więc już na Lepoeder byłam sama. Już nawet owiec nie było słychać, widoczność na  5 metrów. Ale znak, że do celu 3,6 km zobaczyłam. Te 4 km to było ostro w dół po błocie, a miejscami przez bagno. Szłam maślaczkami na ostrym hamowaniu. Dlaczego nie kupiłam tych kijków?
Dogoniła mnie Irlandka, ruszyła z siostrą i koleżanką. Idą do Leon, ponieważ 2 lata temu przeszły trasę z Leon do Santiago. Więc to jest uzupełnienie szlaku. Widziała moją Niemkę. Szła ok.
I tak gwarząc prawie doszłyśmy do schroniska. W międzyczasie koncertowo pośliznęłam się w tym błocie i upaciałam do kolan.

Roncesvalles
W wąwozie Valcarlos nad rzeczułką poległ Roland (778), rycerz Karola Wielkiego. Ten z Pieśni o Rolandzie. Roland dowodził tylną strażą i to ona została zaatakowana i pobita przez Basków (w Pieśni byli to Maurowie). W kościółku znajduje się kilka pamiątek związanych z Rolandem.
W tym samym wąwozie w 1813 była jeszcze jedna bitwa. Armia hiszpańsko-angielsko-portugalska pokonała wojska Napoleona. Napoleon nie jest lubiany na Półwyspie Iberyjskim, dla wszystkich narodów Hiszpanii i Portugalczyków jest zbrodniarzem i złodziejem. Nie chwalimy się bitwą pod Samosierrą. Chyba, że Katalończykom. W Kastylii nie. Baskowie zostali zrujnowani przez Napoleona.

Alberge w Roncesvalles to ogromne gmaszysko starego klasztoru augustianów, budowane od 1132. Myślałam, że się rozpłaczę jak się nagle wynurzyło. Było już po 20. Nocleg dostałam, ale biletu na posiłek już nie. Zwiedzania nie było. Kiedy malutki Indonezyjczyk wyszedł, żeby mi pokazać gdzie śpię, dodał tylko, że jest automat z kawą i kanapkami, a za trzy km jest restauracja, gdzie można zjeść śniadanie.
Moja kwatera nie była w tym pięknym opactwie. Nad rzeczką stały kontenery, a w nich po cztery piętrowe łóżka, żarówka 40W i gniazdka prądowe. Naprzeciw kontenerów sypialnych kontenery łazienki. W rynnach - umywalniach woda zimna, pod prysznicem wrzątek. Dalej pada. Poczułam się straszliwie opuszczona.
Trzy Irlandki zakwaterowały się ze mną. Nie mogły ukryć rozczarowania. Rossi z Wysp Kanaryjskich próbowała mnie wyciągnąć na poszukiwanie jedzenia. Wymówiłam się zmęczeniem.
Zdjęłam mokre ciuchy, próbując rozwiesić je na łóżku do wyschnięcia, zjadłam resztę orzechów, popiłam wodą, umyłam się.
Jak wchodziłam do mojego kontenerka, Indonezyjczyk prowadził Niemkę. Wyraźnie zjechała na pupie z tej góry. Ale przynajmniej doszła.
Rossi powiedziała, że nie ma żadnego jedzenia w automacie i jadła swoje orzeszki. Wdrapałam się na pięterko, zagrzebałam w wilgotny śpiwór i zasnęłam. To było okropne!
Obudziłam się o 3 do toalety. Pada! Cudownie.

A wystarczyło kupić kijki, zostać na jedną noc w SJPdP i ruszyć następnego dnia o 7 rano. Ale czy miałabym wtedy takie wspomnienia? Kogo wtedy bym spotkała?

Dzień kolejny

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz