Saint Jean Pied de Port - Rue de la Citadelle |
"Oni tu mają strajk” - pomyślałam cytatem. Pani powiedziała, że przed dworcem jest autobus, do którego mogę wsiąść z tym biletem.
Wsiadłam i czekałam, czekałam, czekałam. Autobus był
cierpliwy. Nie śpieszyło mu się na trasę. Zabrał każdego, kto przyszedł, nawet
tych spóźnionych na pociąg pół godziny. A jak ruszyliśmy, zaczęło padać.
W SJPdP założyłam kurtkę i udałam się za innymi
plecakami. Na murach miasta pojawiła się pierwsza strzałka Camino i kierunkowskaz na
Biuro Pielgrzyma.
Saint Jean Pied de Port - Rue de la Citadelle - Biuro Pielgrzyma |
Ale zanim biuro, zaszłam jeszcze do sklepu z akcesoriami
pielgrzyma, bo pierwszą myślą na lotnisku w Biarritz było: „nie wzięłam kijów,
zostawiłam je przy drzwiach”. Obrzuciłam
się wyzwiskami i postanowiłam kupić je w najbliższym sklepie. W sklepie w SJPdP wybrałam
najtańsze kije za 19.95 i podeszłam do kasy. Okazało się, że jeden kijek
kosztuje 19,95. Znów obrzuciłam się wyzwiskami i zdecydowałam nie wyrzucać
pieniędzy w błoto. Nie wiem dlaczego ta sknera nigdy nie odczepi się ode mnie.
Odczekałam swoje wśród mokrych plecaków, wypełniłam
ankietę, dostałam Paszport Pielgrzyma, pierwszą pieczątkę, listę wszystkich
alberg na trasie, szczegółową mapkę trasy do Roncesvalles, wzięłam muszelkę,
dałam datek i w drogę. Pan powiedział, że 7 godzin, a była już 11.
Czerwona trasa z Saint Jean do Roncesvalles to 20 km
ciągle po górę ze 179 do 1429 m n.p.m., a potem 5 km w dół na wysokość 953 m. A w
ogóle, co mnie opętało, że nie poszłam zieloną trasą?
Deszcz padał, ale po dobrej chwili przeszedł w mżawkę,
więc zdjęłam kurtkę. W końcu się ruszam i jest mi ciepło.
Na piątym kilometrze w Hunto, wypiłam kaweczkę, zjadłam
bułkę i przecier jabłkowy ze śniadania w Bayonne. Siku. Pierwsze rozmowy. Sami
Amerykanie.
Jak wyszłam z baru, to już kurtka była bardzo potrzebna i
czapka z daszkiem, żeby coś widzieć przez okulary. Widoki piękne, cudne domeczki,
owieczki, krówki i tylko coraz wyżej i coraz mokrzej.
Nieopatrznie nie zatrzymałam się w Orisson. Brak
doświadczenia. Ostatnie miejsce z jedzeniem i toaletą. Wydawało mi się, że za
dużo ludzi...
Poszłam. I coraz wyżej, i coraz mniej drzew, i pada. Na
szczęście szosa. I coraz mniej widać. Szłam w chmurze. Słychać tylko dzwonki
owiec, a poza tym kompletna cisza. Coraz zimniej. Plecaki mnie mijały, bo szły o kijkach.
A ja sunęłam jak ślimak.
Zaczęło wiać tak bardzo, że wywiewało mnie z drogi.
Zjadłam suchego pumpernikla, zagryzłam orzechami, popiłam wodą. Pod kurtkę
założyłam bluzę i szalik na szyję i twarz. W sumie to byłam zadowolona, że nie
mam kijów, bo ręce by mi odpadły. I coraz zimniej, wiatr coraz przenikliwszy.
Zrozumiałam, dlaczego trzeba iść samotnie. Gdybym była z
Grześkiem, przeklinałabym i zmusiłabym go do tego, aby powiedział „nie możesz
dalej iść”. Jeśli jesteś sam, zaciskasz zęby, bo znikąd pomocy. Pomyślałam
tylko, że ten trud, to dla moich rodziców i że więcej nie przeklinam, bo sama
się na to zdecydowałam. Dziwnie jakoś się czułam, gdy mijałam krzyże przy
drodze z napisem, że ktoś tu zakończył swoją drogę. W Pirenejach jest ich
trochę.
Od dwunastego kilometra szłam w lęku, że zgubię trasę.
Widać było na może 10 metrów, a „musisz
zejść z szosy koło krzyża”. To jak ja go zobaczę?
Oni nie zawodzą. W Hiszpanii pojawiły się oznakowania co 100 metrów. Nowe i jakoś bezpieczniej się z nimi czułam.
Coraz wyżej, coraz zimniej. Jak ja się ucieszyłam, gdy
zobaczyłam znaczek, że będzie domek. Od Orisson ani jednego miejsca, gdzie
można w taką pogodę usiąść i odpocząć.
Omal nie padłam, gdy w domu zobaczyłam na wpół
zamarzniętą Niemkę. Nie rozumiała ani słowa w ludzkim języku. A ponieważ ja
powiedziałam do niej kilka słów po niemiecku, uznała, że czytam Goethego w
oryginale. Już nie byłam w stanie jej wytłumaczyć, że nie rozumiem jej pomysłów
na podróżowanie.
Stała tam w krótkich spodenkach, z goła szyją, gołą głową, w bransoletach i koralach. W cienkiej wiatrówce. Plecak nie był zbyt
wielki. Chciałam, żeby wyjęła ręcznik i się nim okryła, ale wyjęła getry. Dobre
i to. Założyłam to na jej ręce, bo palce miała już fioletowe i nie mogła nimi
ruszać. W plecaku miała kilka kolorowych chustek. Owinęłam jej szyję,
zawiązałam na głowie. Cały czas gadała…
A domek? Domek to jedna izba z dwoma oknami z kominkiem,
na nim trochę drewna i napis, aby korzystać tylko w razie niebezpieczeństwa. W
rogu jakieś folie i stare ręczniki. Przetrwać do rana można.
Siku robiłam na północnym wietrze za domkiem. Nigdy
więcej!
Dopchnęłam się pumperniklem. Orzechy dałam Niemce. Za
chwilę przyszło kolejnych dwoje Niemców, więc już było ciasno, pożegnałam się,
ale moja Niemka za mną. I cały czas coś mówi. I co chwila: merci, merci. To
były jedyne słowa, które znała w innych językach. Na szczęście mimo kijków szła
bardzo powoli, więc już na Lepoeder byłam sama. Już nawet owiec nie było
słychać, widoczność na 5 metrów. Ale
znak, że do celu 3,6 km zobaczyłam. Te
4 km to było ostro w dół po błocie, a miejscami przez bagno. Szłam maślaczkami
na ostrym hamowaniu. Dlaczego nie kupiłam tych kijków?
Dogoniła mnie Irlandka, ruszyła z siostrą i koleżanką.
Idą do Leon, ponieważ 2 lata temu przeszły trasę z Leon do Santiago. Więc to
jest uzupełnienie szlaku. Widziała moją Niemkę. Szła ok.
I tak gwarząc prawie doszłyśmy do schroniska. W międzyczasie koncertowo pośliznęłam
się w tym błocie i upaciałam do kolan.
Roncesvalles |
W tym samym wąwozie
w 1813 była jeszcze jedna bitwa. Armia hiszpańsko-angielsko-portugalska
pokonała wojska Napoleona. Napoleon nie jest lubiany na Półwyspie Iberyjskim,
dla wszystkich narodów Hiszpanii i Portugalczyków jest zbrodniarzem i
złodziejem. Nie chwalimy się bitwą pod Samosierrą. Chyba, że Katalończykom. W
Kastylii nie. Baskowie zostali zrujnowani przez Napoleona.
Alberge w Roncesvalles to ogromne gmaszysko starego klasztoru augustianów, budowane od 1132. Myślałam, że się rozpłaczę jak się nagle wynurzyło. Było
już po 20. Nocleg dostałam, ale biletu na posiłek już nie. Zwiedzania nie było.
Kiedy malutki Indonezyjczyk wyszedł, żeby mi pokazać gdzie śpię, dodał tylko,
że jest automat z kawą i kanapkami, a za trzy km jest restauracja, gdzie można
zjeść śniadanie.
Moja kwatera nie była w tym pięknym opactwie. Nad rzeczką
stały kontenery, a w nich po cztery piętrowe łóżka, żarówka 40W i gniazdka
prądowe. Naprzeciw kontenerów sypialnych kontenery łazienki. W rynnach - umywalniach woda zimna, pod prysznicem wrzątek. Dalej pada. Poczułam się
straszliwie opuszczona.
Trzy Irlandki zakwaterowały się ze mną. Nie mogły ukryć
rozczarowania. Rossi z Wysp Kanaryjskich próbowała mnie wyciągnąć na
poszukiwanie jedzenia. Wymówiłam się zmęczeniem.
Zdjęłam mokre ciuchy, próbując rozwiesić je na łóżku do wyschnięcia,
zjadłam resztę orzechów, popiłam wodą, umyłam się.
Jak wchodziłam do mojego kontenerka, Indonezyjczyk
prowadził Niemkę. Wyraźnie zjechała na pupie z tej góry. Ale przynajmniej
doszła.
Rossi powiedziała, że nie ma żadnego jedzenia w
automacie i jadła swoje orzeszki. Wdrapałam się na pięterko, zagrzebałam w wilgotny
śpiwór i zasnęłam. To było okropne!
Obudziłam się o 3 do toalety. Pada! Cudownie.
Dzień kolejny
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz