DZIEŃ 9 DZIEŃ 11
Droga do Tosantos. Obiecywałam sobie, że nie więcej jak dwadzieścia kilometrów dziennie, ale po nocy w Santo Domingo, aby nie narażać się na podobną historię, postanowiłam nie zatrzymywać się w Belorado, jak wszyscy, a pójść do następnej miejscowości. No i znów 28 km.
Droga do Tosantos. Obiecywałam sobie, że nie więcej jak dwadzieścia kilometrów dziennie, ale po nocy w Santo Domingo, aby nie narażać się na podobną historię, postanowiłam nie zatrzymywać się w Belorado, jak wszyscy, a pójść do następnej miejscowości. No i znów 28 km.
Wypadłam z klasztoru cystersów, raczej niewyspana, może nawet nieco zmroczona, bez śniadania, bez kawy, za to z bolącymi stopami i myślą: w Grañón zjem śniadanie, to tylko siedem kilometrów. Dam radę. Siedem kilometrów minie szybko, zwłaszcza o rześkim poranku. Idę po drodze wybudowanej 800 lat temu przez św. Dominika. Nowa szosa jest w równoległa do Camino.
Przed Grañón w polu stoi Krzyż Walecznego (Cross of
the Brave) związany ze starym sporem między Santo Domingo a Grañón. Otóż dawno
temu ludzie z Grañón uważali, że ten kawał ziemi należy do nich, a ci z Santo
Domingo, że do nich. I w najlepsze wycinali tam drzewa, czym oczywiście podnosili
ciśnienie Grañónczykom. Zanosiło się na ostrą bójkę, jak to między sąsiadami.
Wymyślono więc, aby zapobiec powszechnemu mordobiciu, że każde miasto wystawi
jednego osiłka i ten który wyrzuci drugiego ze spornej ziemi wygrywa. Grañón
wystawiło chłopa na schwał Martina Garzię, wielbiciela zupy z czerwonej fasoli
i chorizo (caparrones), nazwiska śmiałka z Santo Domingo nie znamy, choć
wykazał się nadzwyczajną pomysłowością. Przybył nago, wysmarowany olejem.
Martin Garzia, znakomity przedstawiciel Grañón, po caparrones silny niezwykle,
nie mógł złapać golasa, bo ten ciągle mu się wyślizgiwał.
Garzia zastosował
metodę niezbyt elegancką, ale nad podziw skuteczną. Znalazł punkt zaczepienia w
odbycie mistrza z Santo Domingo i w ten
sposób udało mu się wyrzucić santodomingańczyka ze spornego terytorium. Nie
dziwi więc, że nikt w Santo Domingo nie zapamiętał nazwiska tego, któremu grañónczyk palcem zrobił taki afront. NIe wiemy, co się z nim później
stało i nikt nie przyznaje się, by miał w rodowodzie antenata, który nie
posmarował olejem tylko jednej części ciała. Natomiast, mimo że kilka dni po
walce Martin Garzia oddał ducha (może z
nadmiaru caparrones?) do dzisiaj w polu stoi krzyż i każdego 20 sierpnia, w
rocznicę walki, Towarzystwo Przyjaciół Grañón procesyjnie przychodzi pod krzyż i
wspomina bohaterskiego Martina. Przynoszą mu kwiaty i jego ulubione caparrones.
Cross od the Brave/ Cruz de los
Valientes. Zdjęcie z
bloga http://walkwithsandra.blogspot.com - polecam
|
W Rioja, gdy chcą usprawiedliwić czyjś brak siły i
wytrzymałości mówią: Más caparrones
tenías que haber comido – powinieneś był jeść więcej caparrones.
A ja z powodu pustych kiszek i braku kofeiny
przegapiłam taką pamiątkę.
Granon - kościół San Juan Batista |
Pod koniec wsi wchodziłam już do każdych otwartych drzwi. Weszłam do piekarza, który formował bułki, do jakiejś albergi, gdzie tylko resztki po śniadaniu. Nic. O 7:30 wszystko było jeszcze zamknięte. Co mi przeszkadzał ten kartonowy kubek?
Na punkcie widokowym w Granon |
W Grañón jest najlepsza alberga na szlaku. To opinia
tych, co nocowali, i to w różnych dniach, w Grañón w Alberge Parraquial przy
kościele Jana Chrzciciela. Opinia nie dotyczy warunków, ale atmosfery i
spędzania wieczoru. Wędrowcy wspólnie przygotowują kolację, mają mszę, jedzą,
piją, hospitalero animuje wieczór, pielgrzymi opowiadają o sobie, o swoich
krajach, jest śpiewanie, opowieści, bardzo przyjaźnie i wesoło.
Za Grañón wchodzimy do Kastylii. W Redecilla del Camino rozpoczyna się Kastylijskie Camino i jest bar. W końcu kawa i rogal. Jakie pyszne!
Za Grañón wchodzimy do Kastylii. W Redecilla del Camino rozpoczyna się Kastylijskie Camino i jest bar. W końcu kawa i rogal. Jakie pyszne!
W Castidelgado można kupić miejscową czekoladę, a w Viloria de Rioja jest alberga, którą sponsorował Paulo Coelho. Tu też się próbowałam zgubić, tym razem w porę zjawiła się Rossi i pokazała mi strzałkę.
Viloria de Rioja |
Do Belorado padało. Długi odpoczynek w kościele Marii Panny. W
kościele leżały ulotki z rozkładem mszy na trasie do Burgos. I tak z czasu
marszu i godzin mszy wyszło mi, że w niedzielę powinno się iść z Redecilla do San Juan.
Wtedy można zaliczyć mszę w każdej wiosce, ale jak będę szła z Tosantos, to nie
trafię na żadną. Ale jest sobota i w Tosantos jest wieczorna msza. Więc ok.
Do Tosantos tylko 5 km. W samotności. Nikogusieńko na
szlaku. Droga wygodna wzdłuż pól kwitnącego bobiku. Bobik pachnie delikatnym
mydłem toaletowym. Miło.
Kościół Santa Maria w Belorado |
Po mnie przyszła już tylko Liba. Jest Czeszką i jest
szalenie entuzjastyczna. W alberdze wszystko co miałam, oddałam do prania,
łącznie ze śpiworem.
Z Cristiną i Elisą poszłyśmy na wieczorną mszę. A tu niespodzianka!
Z Cristiną i Elisą poszłyśmy na wieczorną mszę. A tu niespodzianka!
Przed kościołem zebrała się cała wieś. Orkiestra, kobiety, dziewczyny i
chłopcy ubrani w ludowe stroje z castanietami, z kwiatami. Szykowała się jakaś fiesta. Ksiądz skończył różaniec, ustawiła się
procesja i w drogę. Jakaś kobieta pokazała mi, że idziemy na wzgórze do groty
Matki Boskiej. Co to dla mnie po 28 km z plecakiem!
Poszliśmy. Było głośno, grająco i śpiewająco. Przed
grotą postój. Wyniesiono posążek Maryi przy orkiestrze, dzwonkach, kastanietach
i dziarskich podskokach. Matka Boska miała spędzić Boże Ciało (w Hiszpanii w
niedzielę po naszym Bożym Ciele) na dole.
Ustawiono Maryję w kościele, odmówiono Zdrowaś Mario, ksiądz zaprosił na procesję Bożego Ciała z Madonną w południe i wyszedł!
I to była dla mnie największa niespodzianka! Mój cały, misterny plan runął! Nie było mszy w sobotę. Popatrzyłyśmy na siebie, w sensie: my pielgrzymki, i z mieszanymi uczuciami wróciłyśmy do albergi. Włoskie dziewczyny też miały plan – równie misterny.
Ustawiono Maryję w kościele, odmówiono Zdrowaś Mario, ksiądz zaprosił na procesję Bożego Ciała z Madonną w południe i wyszedł!
I to była dla mnie największa niespodzianka! Mój cały, misterny plan runął! Nie było mszy w sobotę. Popatrzyłyśmy na siebie, w sensie: my pielgrzymki, i z mieszanymi uczuciami wróciłyśmy do albergi. Włoskie dziewczyny też miały plan – równie misterny.
Na szczęście nie zjedli wszystkiego, a tego bałam się
najbardziej. Nie miałam już fueta, tylko suchą dwudniową bagietę. Hospitalero
był bardzo szczęśliwy, że wieś zaakceptowała jego i jego bar, i liczył, że będą
przychodzić na wszystkie mecze. Był zdziwiony, że jego alberga jest już w mojej
aplikacji, chociaż nikomu nic nie zgłaszał. Oczywiście cieszyłam się razem z
nim i życzyłam mu powodzenia i sukcesów, ale całej butelki wina „wypić rady nie
dałam”.
To był piękny dzień. Kostki bolą bardzo. Zostało 535 km.
Szanowna Pani Jolando!
OdpowiedzUsuńWpadłem tu tylko na chwilę, ot tak, żeby zapoznać się z tym co jest tu pisane. I nie mogę oderwać się! Gratuluję pięknego stylu, potoczystego i barwnego. Nurzam się w opisywanych przez Panią klimatach, anegdotach i spostrzeżeniach! Cieszą mnie opisywane sytuacje i dziko raduję się soczystością opisów :-)
Wszystkiego co dobre, zdrowe i pożyteczne
życzy
maciej*
OBSERWATOR TORUŃSKI
www.obserwatortorunski.pl
PS. Co jakiś czas wspomina Pani aplikację która wykorzystywana jest... . No właśnie co to za pożyteczny program?
Dziękuję za miły komentarz. Aplikacja to Camino Pilgrim Frances Polecam.
OdpowiedzUsuń